Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/95

Ta strona została przepisana.

się gałęziska świerków czarnych na krawędzi boru. Pod stopami skradających się ludzi z brzękiem pęka cienka lodowa zamroź na śniegu i załamują się słabe kry po wykrotach, pełnych zakisłej wody; człapie i cmoka błocko; szeleszczą suche, tratowane liście i skrzypi butwiejące, sypkie igliwie.
Cisza panuje w puszczy.
Zrzadka zaledwie mącą ją jakieś odgłosy. Senny, krótki skrzek sójki i nieprzytomny snadź pisk jakiegoś ptaszka drobnego. Z dalekiego chutoru dochodzi pianie kogutów i poszczekiwanie psów.
Niewiedzieć skąd, jakgdyby z głębin błot, wydobywa się ponure, monotonne zawodzenie, przerywane ochrypłym skowytem... Wilki!... Z łoźniaków i olszyńca na moczarze napływa to wycie od lęgów wilczych. Napełnia las złem echem i trwoży.
Z innej strony od mszarnika, gdzie pod śniegiem przetrwały aż do przedwiośnia jagody żórawin i jeżyn, dobiega częstotliwe bulgotanie, chwilami — jakgdyby stukot pracowitych młotów kowalskich. Tam tokują cietrzewie, głupio i śmiesznie walcząc o samiczki niepokaźne, jeszcze uśpione i milczące.
Znowu zapada głucha, głęboka, jakaś dziwnie trwożna cisza.
— Uhu — uhu — uhu niesie echo przez lasy głos puhacza. Odpowiada mu gniewny, niecierpliwy bek i głośny tupot nóg. To rogacz straszy puhacza, a może i ludzi, bo przed nimi ostrzegły go już rozdęte, drgające, czułe chrapy...
Poleszuk stanął na skraju boru, gdzie zaczyna się już wydma piasczysta; jego stopy grzęzną w miękkiej warstwie burego igliwia. Pachnie żywicą, gnijącą trawą, grzybami, czy pleśnią — mieszają się z tem rożne nieznane nienazwane wonie.
Na niebie zapalają się i gasną gwiazdy. Człowiek leśny zna je wszystkie, rozumie ich bieg, pamięta ich dzieje. Nadaje im dziwne nazwy, tchnące dawno przebrzmiałą przeszłością — „ołosozary“, „stożary“, „kurki“, „świetowa zora“, „wiecha“... Nie zapomina, że mleczna droga — to „doroha, szto husi leciać na biełyj swiet, na ciopłyja wody“, że plamy na księżycu — to Kain, który brata widłami przebił, i że nie wolno nań palcem wskazywać, ani po imieniu księżyca nazywać tak samo, jak zakazali tego przodkowie w gawędach o Prypeci i ogniu, widomym znaku władzy starego Peruna, nie wolno!
Księżyc znika w powodzi słonecznego światła. Niewidzialne ono jest jeszcze, a już wsiąka w noc i wypełnia otchłań międzygwiezdną, która szarzeje nagle i sączy mętną poświatę. W borze mrok staje się gęstszym bez głębi, jakgdyby stając tuż przed oczami, niby wyniosła czarna ściana. Nad błotami i haszczami wykwitają smugi mgieł.