szechnioną chorobą. Wielu już Europejczyków przypłaciło śmiercią swój pobyt w dżungli afrykańskiej, zapadłszy na malarję.
Napiwszy się kawy, Jurek w towarzystwie miłego Herkulesa poszedł na miasto. Wszystko mu się tu podobało, a szczególnie murzyni. Uśmiechali się do niego i mówili coś łagodnym, nieco zachrypłym głosem. Czarne, błyszczące ich twarze i wesołe oczy miały dziecinny wyraz. Chłopak nie spotkał ani jednego smutnego lub rozgniewanego murzyna. Śmiali się, śpiewali, tańczyli i żartowali. Tłumy małych golasków, z przepaskami na biodrach, bawiły się i figlowały na bulwarach i w parku nad brzegiem laguny.
Wszystko — domy, drzewa, morze i ludzie pławili się w złotem, skwarnem słońcu.
Świergotały i goniły się ze szczebiotem drobne, różnokolorowe kolibri afrykańskie, skrzeczały granatowe, połyskujące niby metal drozdy, fruwały barwne motyle i śmigały zielone i koralowe jaszczurki, polując na muchy i żuki.
Jurek czuł wielką radość. Był wdzięczny tatusiowi, że wziął go ze sobą do Afryki, gdzie było tyle słońca i ciekawych, nigdy niewidzianych rzeczy!
Tu wszystko działo się inaczej, niż w Europie.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Przygody Jurka w Afryce.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.