szczem, pnącemi roślinami, zdobnemi w barwne, wonne kwiaty.
Olbrzymie, nieraz wysokie na sześćdziesiąt metrów mahonie, baobaby, palmy i inne nieznane drzewa, o grzebieniastych pniach i pokracznych konarach, swemi koronami tworzyły namiot nieprzenikniony nawet dla gorących promieni słońca. Na dole wśród gmatwaniny młodszych drzew, krzaków i zarośli wysokich trzcin panował mrok, pełen tajemnic i czającego się w nim niebezpieczeństwa.
— Boże! Jakiż to straszny gąszcz! — wołał Jurek. — Ileż to dzikich zwierząt, węży i ptaków może się tam ukrywać?!
Pan Waniewski potrząsnął głową i odpowiedział:
— Ta dżungla przed dwoma laty została już znacznie przetrzebiona. Wydarzyło się tu też parę pożarów leśnych. Właśnie, im to zawdzięczając, tak szybko wybujała młoda roślinność.
— Pożary temu dopomogły? — spytał zdziwiony Jurek. — Ogień?!
Ojciec, wstrzymując nieco bieg auta, wskazał ręką na leżące wśród zarośli pnie obalonych drzew i rzekł:
— Ogień zrzucił te drzewa. Leżąc na wilgotnej, nieraz bagnistej glebie, szybko gniją i użyźniają ziemię. Nasiona i boczne pędy,
Strona:F. Antoni Ossendowski - Przygody Jurka w Afryce.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.