Naprawa koła zabrała im całą godzinę.
Już świtać zaczęło, gdy dojechali do koncesji leśnej, którą kierował pan Waniewski.
Zmęczony i śpiący Jurek ujrzał na pagórku nieduży gaik. Pod palmami „rafja“[1] i mangowcami stał parterowy, bielutki domek z małą werandką, ze spuszczonemi żółtemi firankami. Okna zasłonięte były nisko zwisającym okapem strzechy i pomalowanemi na zielono matami z włókien „rafji“ i prętów bambusowych.
— Za chwilę będziemy już w domu! — zawołał ojciec Jurka i dał trzykrotny sygnał.
Ze stojących na uboczu stożkowatych trzcinowych chatek wybiegło natychmiast kilku murzynów.
Czarni ludzie wymachiwali radośnie rękami i krzyczeli coś, czego z poza turkotu motoru nie można było dosłyszeć.
Na werandę wyszedł biało ubrany człowiek i dawał znaki hełmem, witając przybywających.
— To mój pomocnik, mister John Burney[2] — młody, dzielny inżynier amerykański i znakomity strzelec! — rzekł do Jurka