opuszczona sadzią srebrną i białemi czapami śniegu — piękna jest zawsze puszcza Białowieska! Piękna i tajemnicza, bo w pogwarze liści i igliwia brzmią jakieś wieści trwożne; w rozkołysaniu i rozmiotaniu gałęzi, wstrząsanych wiatrem jesiennym, — wyje zgroza, a w zimie — niewiedzieć skąd dobiegają ciche westchnienia i szepty, gdy na puszysty osyp śnieżny spada zrywająca się z łapy świerkowej biała, skrzepła na mrozie czapa, lub skrzypnie i trzaśnie pochylony ku ziemi śniegołom, albo przemknie sarna po twardej naledzi.
W ostępach Parku i w dodanych do niego rezerwatach leśnych przez nikogo nie płoszone i nie ścigane żyją spokojnie i mnożą się zwierzęta, ptaki, ryby, gady, płazy, jak naprzykład, żółw i żmija zygzakowata oraz owady. Jelenie, daniele, sarny, dziki, rysie, wilki, lisy, kuny, wydry, tchórze, gronostaje, łasice, zające i wiewiórki mają tu swoje lęgi stałe i bezpieczne. Gnieżdżą się tu głuszce, cietrzewie, jarząbki, gołębie i drobiazg skrzydlaty, a na nie wpadają znienacka w koronach olbrzymich drzew mające swe kryjówki i „straże“ — orły, sokoły, jastrzębie, kanie, myszołowy, a nawet kruki, puhacze i sowy. Na bagnach znajdują żer żórawie, czaple, bociany i wszelkie kuliki. Bąki, komary gryzące muszki — szare i niewidzialne prawie zatruwają życie zwierzętom i ludziom, a inne — jak sówka i kornik zagrażają życiu drzew, lecz natura — uważna i mądra — na najeźdźców drapieżnych jeszcze drapieżniejszych nasyła. I tak to żyje Park Narodowy, rządzony prawem, przez człowieka pogwałconem oddawna na jego szczęście własne lub na niedolę... Jakgdyby bieg wieków urwał się nagle, a człowiek dumny z potęgi swej i rozumu nie śmie tknąć tu niczego. Jedyną władczynią parku jest Natura. Pokorne jej prawom żyją, walczą, zwyciężają i giną drzewa, krzaki, zielska, mchy i porosty, mnożą się i wędrują zwierzęta i ptaki. Sędziwe dęby i lipy rozpowiadają dawne klechdy, a młode świerczki, graby i klony, zadzierjąc ku górze zielone korony, słuchają w milczeniu, potem szepcą coś leszczynie i osikom drżącym, a te kłopotliwym, wylękłym poszmerem liści powtarzają krzakom i trawom, aż stare pogwarki upadną, jak suche igliwie, na miękkie mchy i na przyziemne runo wonne, gdzie stłoczyła się gęsta porośl żubrówki, czernic, borówek, macierzanki i wrzosów, nad któremi niby opar siwy unoszą się obłoki owadów wszelakich — ów „giez“ puszczański — to niewinny, to znów gryzący nieznośnie. Niema tu w niczem ani radości zwycięstwa, niema też i tragedji klęski, bo nie zna tego Natura — w swej mądrości natchnionej obojętnie dobrotliwa i również obojętnie okrutna.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Puszcze polskie.djvu/170
Ta strona została uwierzytelniona.