Weszła na najwyższe piętro i usiadła przy balustradzie, zwisającej nad dużym, głębokim stawem. Spojrzawszy przed siebie, poprzez wierzchołki drzew ujrzała całą Jokohamę: morze domków bambusowych, masywy murowanych gmachów europejskich, wieże kościołów chrześcijańskich i fantastyczne dachy świątyń szinto, [1] trochę na lewo, jak olbrzymia niebieska kropla, leżało, przepojone promieniami słońca, morze. Cichy, a groźny i potężny szmer dolatywał od morza, bo to był nigdy, ani w dzień, ani w nocy nie milknący głos oceanu. Nie ruszały się liście na drzewach, nie latały ptaki, nie szumiał najlżejszy powiew wiatru, żaden odgłos życia nie dochodził do krużganków Złotej Świątyni, porzuconej przez niewidzialnych bogów i przez bogów z bronzu, kości słoniowej lub tajemniczego, trwałego jak nefryt hinoku.[2] Coś się zaczaiło w powietrzu, pod białemi obłokami i w parnym cieniu drzew. Cisza przerażała i budziła złe wróżby, przeczucia i niewysłowioną, ledwie odczuwaną tęsknotę.
Żeby zrzucić z siebie ciężar przeczucia zbliżającego się nieszczęścia, musme zaczęła przyglądać się wodzie. Jakąś żywiołową miłością kochała ten staw. Tyle wspomnień łączyło ją z nim. Tu, na brzegach zarośniętych irysami