ziemnych uderzeń, ryk morza, krzyki, wycie, płacz, tupot nóg setek tysięcy uciekających naoślep ludzi ogłuszyły musme i pozbawiły resztek przytomności i siły.
Nie ruszyła się z miejsca i patrzyła nieprzytomnie na powolnie zsuwający się wprost na terasę okap ciężkiego dachu i, z pewnością, długo jeszcze leżała ze zdziwionemi i przerażonemi oczami na dnie stawu pod gruzami Złotej Świątyni, aż znikać zaczęła, jako ciało, posiadające kształty ludzkie, jako istota, która niegdyś marzyła, wierzyła, płonęła w promieniach nadziei i kochała, nieopatrznie czekając na zdradliwe tajemnicze „jutro“.
Ale to „jutro“ zgubiło olbrzymią Jokohamę, rozmiotło ją w gruzy, ogniem zatarło ślady miasta, a później rzuciło rozszalałe, rozhukane bałwany morskie, aby zmyły jego zbrodnię.
Znikły w czeluściach ziemi, w łonie oceanu, w wichurze płomieni świątynie, pałace, potężny port, dobytek setek pokoleń, skarby całego narodu i jedną malutką, niedostrzegalną kroplą w tym kielichu męki, łez i bólu było życie młodej musme, zdmuchnięte, jak słaby płomyk wonnej, różowej świeczki ofiarnej...
Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.