wyżej i wyżej. Razem z ciemnością biegły jakieś powiewy ciepłe i wonne, a śród krzewów i klombów z kwiatami snuły się smugi mgliste, opadające nad stawami, otoczonemi wysokiemi trzcinami i papirusami.
Larsen zatrzymał się na brzegach stawów, widział olbrzymie liście lotosów i nenufarów, słyszał plusk ryb i cienkie, żałośne kwilenie kuliga piaskowca, zaczajonego śród kamieni, zwalonych przy brzegu.
Szwed, posuwając się w głąb parku, wyszedł na aleje, oświetlone latarniami elektrycznemi, które rzucały blaski na małe świątynie, zbudowane na pagórkach, na dziwacznie postrzyżone krzaki i na wspaniałe gazony, podobne do barwnych, przepięknych kobierców z krainy bajek. Coraz to więcej spotykał tu ludzi. Szli, rozmawiając cichemi głosami, lub dyskretnie śmiejąc się. Przystawali na grzbietach wykrzywionych, garbatych mostków i przyglądali się stawom i potokom. Dzwoniły małe, sztuczne wodospady i dzwoneczki, wiszące po rogach kaplic, rozrzuconych po całym parku.
Zgrabne, lekkie, przezroczyste budynki herbaciarni, restauracji, sklepów roiły się od ludzi w barwnych lub białych kimonach, dochodziły stamtąd odgłosy rozmów i śmiechu, brzęk porcelany i dalekie huczenie gongu, nawołującego do jakiegoś teatru.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.