Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jestem na twoje usługi, Taki! — zawołał, kłaniając się, gość.
— Zapraszam cię na kaiszaku![1] — ciągnął kapitan. — Wiem, że twoja szabla jednem cięciem odwala kark koński ze łbem, więc spokojny jestem, że zetniesz mnie prędzej, niż świadkowie zdążą zmrużyć powieki. Jestem spokojny o to! Proszę cię więc nie o szybkie ścięcie, lecz o to, byś pozwolił mi zdążyć zadać samemu sobie śmiertelny, a zgodny z tradycją cios.
— Taki Zenzaburo... — zaczął Sziba, lecz kapitan przerwał mu słowami:
— Nie sprzeciwiaj się prośbie tego, który dziś jeszcze stanie w otoczeniu cieniów, Sziro, a pamiętaj, że nie drgnę, nie ulęknę się, nie zblednę nawet i hańby i wstydu rodowi, klanowi i kaście samurajów nie przyniosę!
— Wiem, — szepnął gość. — Zgadzam się być twoim kaiszaku...
— Arigato! Dziękuję! — zawołał ucieszony kapitan. — Niech widzą te kruki cudzoziemskie, jak umiera samuraj!
— Wezmę miecz sławnego Goto Arida, który walczył ramię w ramię z wielkim Joritomą! — rzekł Sziro Sziba.

— Arigato! — powtórzył Taki Zenzaburo i pochylił się przed gościem do ziemi, dając

  1. Kaiszaku — przyjaciel, pomagający przy obrządku harakiri.