wolnym, lecz pewnym krokiem na wzniesienie, przyklęknął dwa razy przed ołtarzem, poczem usiadł plecami do niego, podwinąwszy pod siebie nogi.
Zapanowało chwilowe milczenie.
Taki Zenzaburo pomyślał:
— Ile staj odbiegłby mój kary koń przez czas, który upłynie do mojej śmierci?...
Jeden z oficerów w tej chwili zbliżył się do kapitana i na małej tacy z czerwonej laki podał mu małe zawiniątko w białej bibule.
Kapitan odwinął papier i ujrzał „wakinaszi“, krótki sztylet, ostry, połyskujący. Oficer z pokłonem odszedł. Wtedy drugi oficer podszedł do stojącego na lewo od kapitana „kaiszaku“ i podał mu miecz.
Taki Zenzaburo podniósł sztylet obu rękami do wysokości twarzy i złożył broń na swoich kolanach. Spojrzał do góry, spostrzegł błyski na złoceniu zwisających z pułapu lamp i kadzielnic, zgiął się w ukłonie na chwilę i twardym głosem rzekł:
— Ja, kapitan wojsk Szoguna, — Taki z rodu samurajów Zenzaburo, dałem rozkaz bombardowania cudzoziemskiej dzielnicy Kobe. Sąd uznał to za zbrodnię, która zniewala mnie do przerwania pasma mego życia za pomocą harakiri tu, w świątyni Ikuta, poświęconej bogini mądrości. Proszę szlachetnych rycerzy mego
Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.