klanu i dostojnych cudzoziemców, aby raczyli zrobić mi zaszczyt być świadkami tej ceremonji!
To były ostatnie słowa samuraja Zenzaburo.
Teraz kraina cieni, tajemnicza Nirwana zbliżała się ku niemu. Samuraj jeszcze raz pochylił się w ukłonie, spuścił z ramion i piersi kimono, obnażył swe muskularne ciało do pasa i podłożył szerokie rękawy szat pod nogi w ten sposób, aby, podług rycerskiego zwyczaju, upaść twarzą naprzód.
Ujął w ręce sztylet i przyjrzał mu się bacznie.
Trwało to zaledwie oka mgnienie, ale i tego było dość, aby przed oczami Taki Zenzaburo przemknęły obrazy z bitwy około Kioto i Kamakury, ciemne ściany świątyni księżyca, wzruszona twarzyczka małej musme, siostry Kinsuke Izono, pełne rozpaczy oczy matki samuraja i jeszcze coś, czego uprzytomnić sobie nie miał już czasu.
Jednem pchnięciem wbił sobie sztylet w brzuch, przesunął stal powoli od lewego boku ku prawemu, obrócił klingę w ranie i wyjął sztylet, jednocześnie pochylając się naprzód i wyciągając szyję.
Zamigotała w półmroku w straszliwym zamachu długa „too“ Sziro Sziba, spadła nadół, jak piorun; rozległ się głuchy łoskot toczącej się z wzniesienia głowy i padającego ciała.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.