Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

dziwszy się daleko od brzegu, coś wykrzykiwał. Głos jego, jak ciężka kula, toczył się po powierzchni łagodnie szemrzącego morza, a echo, odbite od skały, powtarzało uderzająco wyraźnie każde słowo, jakgdyby dziwiąc się brzmieniu nieznanych, cudzoziemskich wyrazów.
O jakie trzysta kroków dalej kilka zupełnie nagich Japonek z wesołym śmiechem wbiegało, jedna po drugiej, na długi, wysoko nad wodą wystający pomost i rzucało się do morza. Wypływały, wbiegały na brzeg i znowu, jak lekkie, białe zjawy rusałek podnosiły się nad ziemią, sunąc korowodem...
Było coś żywiołowego i pięknego w tych zabawach wiotkich, nagich ciał, majaczących na pomoście i znikających potem w pianie oceanu. Larsenowi wydawało się, że czyjaś niewidzialna ręka ciskała te drobne białe ciała, niby ofiary ludzkie, do paszczy potwora, a ten z głuchym szmerem namiętnej rozkoszy żuł je kłami spienionych fal, pożądliwie liżąc piasek nadbrzeżny, czekając na coraz to nowe ofiary. Czemś pogańskiem, bałwochwalczem tchnęły zabawy nagich kobiet, prawie fosforyzujących na tle nocy.
Larsen stał zapatrzony i zamyślony. Północny barbarzyńca miał w swej krwi dziedziczne wspomnienia takich misteryj nocnych na cześć potęgi morza, więc rozumiał je i stał w niemym zachwycie.