Mieszkałem już od kilku dni w hotelu „Station“ i nudziłem się. Upały lipcowe w Tokio są nieznośne, a życie towarzyskie zamiera zupełnie, gdyż cudzoziemska kolonja ucieka z tego zbiorowiska rozpalonych kamieni i asfaltu do Kamakury, Jokohamy, Nikko, albo nawet dalej nad jeziora, położone wokoło Fudżi.
Wkrótce jednak znalazłem dla siebie rozrywkę. W zacienionej, ochładzanej za pomocą wściekle kręcących się wentylatorów sali restauracyjnej lub w zacisznym barze hotelu, spotykałem przepiękną parę.
Ona — japońska musme, elegancko ubrana, wytworna w ruchach i czarująca w akordzie kruczych włosów, śnieżno-białej, świeżej cery, purpurowych warg i płonących piwnych oczu.
On — wysoki, wiotki, rasowy Rosjanin, lat trzydziestu, w białym flanelowym kostjumie, z głową, dumnie osadzoną na szerokich barkach.
Rozmawiali z sobą po francusku, a gdy ich spojrzenia spotykały się, ciemny rumieniec zabarwiał im policzki i ciepłe błyski zapalał w źrenicach.