zacienioną cyprysami, i tu zaczęli przechadzać się. Powoli opanowało go dziwne wzruszenie. Usta mu drżały i pałały oczy. Długo milczał, wreszcie przemówił:
— Mała gejszo! Jesteś jak świt wiosenny, jak biały kwiat, perlący się czystemi łzami rosy. Mógłbym uczynić tak, jak pragniesz. Lecz... lecz pochodzę z wysokiego rodu... Mnie nie wolno poślubić zwykłej kobiety... Mieć cię, jako kochankę... tak, jak to czynią bogaci kupcy i młodzi arystokraci, chełpiący się swemi przyjaciółkami, — nie chcę... Nie chcę! Szkoda mi ciebie... Zmuszą cię do włożenia we włosy purpurowego kwiatka... zostaniesz gejszą-kamelją... Nie! Nie chcę...
Powiedział to szczerym, gorącym głosem, a ręka jego, ściskająca dłoń Kallio, była zimna i drżąca.
— Sanwo, sanwo mój! — szepnęła nieśmiało gejsza. — Czyż nie lepiej mieć miesiąc gorącej miłości niż lata całe szarego, smutnego życia? Pomyśl!
Młodzieniec opuścił głowę i zamyślił się. Rozumiał, że los rzucił na jego drogę niewinną sercem i duszą dziewczynę, że nieuchwytna bogini, kojarząca mężczyznę i kobietę, zapaliła w piersi pięknej gejszy żagiew płomiennej miłości dla miłości, dla szczęścia, dla słońca, niegasnącego przez całe życie. Wahał się...
Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/186
Ta strona została uwierzytelniona.