Okręt już stał gotowy do drogi. Z dwóch potwornych kominów buchał czarny dym, zgrzytały łańcuchy i warczały bloki parowych kranów, wciągających na pokład paki z towarami i kufry pasażerów; wszędzie uwijali się majtkowie, agenci okrętowi, stewardowie restauracyjni, sanitarjusze w białych fartuchach. Pomostami, przerzuconemi z brzegu na pokład, płynęła dwoma potokami odjeżdżająca i odprowadzająca publiczność. Czarne krypy węglowe, przyczepione do burty okrętu, wyładowywały resztki węgla. Długi sznur ludzi, schylony pod ciężarem koszów, podnosił się schodami do otwartej luki i wysypywał węgiel do wnętrza statku, poczem zbiegał z powrotem, niby potworna stonoga.
Zamieszawszy się w tłumie, Mali-San weszła na pokład i odszukała kabinę Larsena. Już był rozlokowany zupełnie i czekał na gejszę. Przyszła cicha, trochę bledsza, niż zwykle, z oczami, przykrytemi długiemi rzęsami. Podług zwyczaju złożyła ukłon, podała Larsenowi rękę i na chwilę usiadła na małym tabureciku. Przez chwilę oglądała kabinę, lecz wnet wstała i zaczęła rozwiązywać różowy pakuneczek. Wydobyła talerzyk z kupką pomalowanego na różowo ryżu, wonną świeczką ofiarną, pęk różnobarwnych serpentyn i mały koszyczek czerwonych kwiatów. Zaczęła się krzątać. Ko-
Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.