Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

szyczek powiesiła na haku, wkręconym do sufitu. Na stoliku postawiła talerzyk z ryżem, do którego wetknęła świeczkę i zapaliła ją. Usiadła z powrotem na tabureciku i wzrokiem śledzić zaczęła smugę wonnego dymu ze świeczki.
Smuga ta zmieniała się w falującą płachtę, wiszącą w powietrzu, a falowania jej słabły. Jeszcze chwila, i zdawało się, że mały obłok znikł bez śladu, lecz nagle przeleciał jakiś niewidzialny prąd, gwałtownie podniósł szarą płachtę, cisnął ją nadół, porwał, poszarpał na strzępy i rozproszył...
Mali-San ciężko, prawie z jękiem westchnęła.
— Zły omen... — szepnęła, nie patrząc na Larsena.
— Uspokój się! — rzekł, zrozumiawszy jej myśl. — Patrz! Świeczka twoja snuje nowe smugi dymu, już układają się w sieć, staje się ona coraz gęstszą i po chwili nową utworzy płachtę, która będzie tak, jak pierwsza, wisieć i falować w powietrzu...
— Być może, — rzekła z westchnieniem — lecz będzie to już coś innego...
Oczy załzawione podniosła na wzruszoną twarz młodzieńca i przyglądała się bacznie, uporczywie, jakgdyby zapamiętać chciała każdy rys.
Larsen nie wiedział, jak ją uspokoić. Ciężkie są, nieuchwytnie drażniące, a pełne zakłopotania ostatnie chwile przed rozłąką. Milczeli...