Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle uderzono w gong. Dźwięki, trwożne i naglące, drżały w powietrzu, biegły i płoszyły myśl, budząc pośpiech i oczekiwanie zbliżającej się ważnej chwili.
— Koniec... — szepnęła Mali-San. — Sygnał na odejście odprowadzających...
Wstała, wzięła szczyptę ryżu i zawinęła ją do chusteczki; zgasiła świeczkę i, wsunąwszy serpentyny do rękawa kimona, zbliżyła się do Larsena.
— Powracaj prędko i szczęśliwie! — szepnęła, kładąc mu główkę na pierś. — Będę dla ciebie dobrą żoną, jeżeli nie zapomnisz o mnie...
— Mali, Mali-San! — zawołał Larsen i, po raz pierwszy przygarnąwszy do siebie dziewczynę, jął całować jej oczy i usta.
Gong zadzwonił jeszcze raz.
Wyszli na pokład. Gdy już miała wejść na mostek, prowadzący na brzeg, zatrzymała się, wzięła Larsena za ręce i zajrzała w oczy. Znikła tajemnicza powłoka błysków i Larsen ujrzał w źrenicach gejszy całą otchłań rozpaczy i bólu.
— Goki gen-jo! Bądź zdrów! — szepnęła i wsunęła mu do ręki pęk serpentyn. Drugi ich koniec pozostał w dłoni Mali-San. Zbiegła na przystań, przerzuciła wstęgi serpentyn przez poręcze mostku i stała na brzegu, połączona z wysokim, jasnowłosym Szwedem pasmami jaskrawych wstęg.