Gong wydzwonił trzy razy, trzy razy odpowiedziała mu syrena okrętowa; rozległy się gwizdki kapitana i komendorów, zaturkotały koła odstawionych mostków, zawarczała maszyna, wyciągająca kotwicę, zagrała orkiestra i statek drgnął.
— Sajonara... Tegàmi... Do widzenia... Listy... — doszedł Larsena głos gejszy.
Statek odchodził coraz dalej od brzegu, ale Larsena łączyły z Mali-San ciągnące się barwne serpentyny. Wkrótce jedna po drugiej poczęły się zsuwać do wody... Czerwona, żółta, kręcąc się w powietrzu, upadły. Za niemi niebieska, zielona... i tylko biała rozwija się jeszcze i łączy tych dwoje ludzi, lecz szybko zmniejsza się zwój białej wstążki. Dziewczyna wyjmuje z rękawa nożyce i przecina pasemko, pozostający w jej dłoni koniec rzucając w powietrze. Leci biała wstęga jeszcze przez kilka chwil za odpływającym okrętem.
— To są wspomnienia Mali-San o mnie... — domyślił się Larsen, zdejmując kapelusz i wymachując nim nad głową.
Długo stał na pokładzie, wpatrując się w samotną postać, wciąż pozostającą na brzegu. Wiedział, że stoi tam dziewczyna o tęsknych, zapłakanych oczach, ze szkarłatną kamelją w kruczych włosach.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.