ogier wyciągnął ku kapitanowi głowę z zaplecioną w warkocze grzywą. Oficer zaczął karmić go ryżem z dłoni, śledząc uważnie, czy przełknie papierek z modlitwą.
Masao Gejo radośnie westchnął, gdy spostrzegł, że ryż znikł wraz z papierkiem w pysku „świętego“ konia.
Jakiś dziwny spokój ogarnął duszę kapitana. Już nie chmurzył czoła, a oczy miał pełne radosnych błysków. Oddychał głębiej, swobodniej i szedł z wysoko podniesioną głową. Nie przestał się jednak rozglądać i wkrótce ujrzał tę, której szukał.
Była to drobna, zwinna jak jaszczurka, świeża jak wiśnia, musme[1]. Miała na sobie skromne, lecz drogie, zdradzające dobry smak i wysokie pochodzenie kimono, przepasane pstrem „obi“, zawiązanem ztyłu w misterną kokardę. W ręku trzymała ciemno-fioletową parasolkę i wachlarz. Obok niej kroczył wysoki, chudy młodzieniec w okularach i z miną gapia oglądał szyldy teatrów i wystawy sklepów. Prawie nie rozmawiał ze swoją towarzyszką i chwilami szedł nawet o parę kroków przed nią, jakgdyby był już jej mężem. Wszystko to odrazu spostrzegł Masao Gejo, poprawił mundur, szablę i czapkę i, przeszedłszy na drugą stronę ulicy, stanął przed „musme“, salutując po wojskowemu.
- ↑ Dziewczyna, panna.