Srożyła się jesień. Drobny, ciepły deszcz szarą, drgającą płachtą przysłonił widnokrąg i bezkresny ocean.
W zwojach tumanów tonęły gaiki, małe domki skrzętnych rolników i tkwiące gdzieniegdzie święte tori i małe kapliczki.
Z szarego mroku połyskiwały pomarszczoną powierzchnią wody kanały pól ryżowych, drobne wodospady i zalane powodzią kwadraty szmaragdowych łanów, gdzie w pocie czoła pracowały pochylone pod czerwonemi parasolami postacie wieśniaków.
Nad zmokłą ziemią niby kopuła podnosiła się tajemnicza Fudżi-Jama.
Jej szczyt spowiły ciemne, okiem nieprzeniknione, zwichrzone, porwane na strzępy chmury.
Tysiącami ścieżek, wydeptanych po zboczach nogami pielgrzymów, pędziły tysiące potoków i strumyków, spływających z pod turbanu chmur.