Jedna tylko postać ludzka powoli wspinała się ku szczytowi.
Idący człowiek co chwila ślizgał się i obsuwał, gdyż rozmiękła ziemia nie wytrzymała ciężaru i leniwie spełzała na dół. Toczyły się kamienie, potrącone drewnianemi sandałami, i z warkotem biegły ku podnóżu góry.
Człowiek miał na sobie ciemnoliljowe z herbem na ramieniu, bogate kimono, przepasane czarnem, szerokiem obi. Rozwiewające się na wichurze poły ukazywały inne, lżejsze kimona o barwach weselszych.
Obnażona głowa była krótko ostrzyżona, a strumyki deszczu spływały po surowej, zamarłej twarzy o oczach, w których gnieździła się groźba, a może — rozpacz.
Pątnik był zupełnie samotny i, podpierając się wysoką laską bambusową, wytrwale wspinał się ku szczytowi świętej góry ścieżką, wijącą się po zboczu stromego spychu.
Nareszcie człowiek znużył się i przystanął.
Z jednej strony podnosiła się ściana skalna, pełna szczelin i wychylających się z niej zielonych pędów krzaków, z drugiej — widniała przepaść, gdzie snuły się chybkie smugi i kłęby mgieł jesiennych, kreśliły się strugi deszczowe, a za niemi majaczyło blade zwierciadło morza.
Pątnik wszystko to ogarnął wzrokiem i gorzki uśmiech zmarszczył mu zaciśnięte wargi.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.