Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak było przed wiekami i tak wieki przetrwa po mnie! — szepnął, a w tęsknych, surowych oczach zjawiło się postanowienie.
— Niech cieniom twoich dostojnych przodków w szczęśliwości płynie życie zagrobowe! Niech światłość wieczna nigdy nie gaśnie przed ich zachwyconym wzrokiem, panie! — rozległ się nagle głos żebrzącego mnicha, ukrywającego się przed ulewą w zagłębieniu skały.
Pielgrzym drgnął, lecz, spostrzegłszy skuloną we wnęce skały postać, uspokoił się. W milczeniu wyjął z zanadrza kimona sakiewkę i podał ją mnichowi.
— Bardzo źle, szlachetny panie, — mruknął mnich, — oddajesz wszystko, co masz... Widzę, że myśli twoje odbiegły od ziemi i że ona nie pociąga cię do siebie. Myśli twoje są ponure i radość zgasła w twojem sercu...
— Dawno zgasła... — odparł pielgrzym, — a może nigdy jeszcze nie płonęła...
Chciał iść dalej, lecz mnich zatrzymał go.
— Usiądź obok i opowiedz o sobie, dobry sanwo! — rzekł łagodnym głosem.
Człowiek o ponurej twarzy siadł na kamieniu i milczał.
Mnich też się nie odzywał. Tylko deszcz padał z cichym szmerem na rozmiękłą ziemię i biegnące strugi mętnej wody, tylko paciorki różańca szeleściły w zgrzybiałych palcach starca.