Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

Pątnik podniósł głowę i spoczął na twarzy mnicha twardym, surowym wzrokiem.
— Widzisz ten herb na ramieniu? — spytał.
— Widzę, dostojny panie! — odparł starzec cichym głosem.
— Nie dostojeństwem i zasługami przodków zdobyłem go! — mruknął człowiek o zastygłej twarzy. — Z gminu pochodzę. W młodości ładowałem okręty po portach, byłem prostym karownikiem, co palcami je ryż nieokraszony i suszone na słońcu ryby...
— Słucham ciebie, panie... — odezwał się mnich, gdy pątnik umilkł nagle.
— Wszystko zdobyłem temi dłońmi, tą głową i wiernem sercem, co na wojnie nie znało strachu, — mówił dalej człowiek w ciemnem kimono, z herbem na ramieniu. — Doszedłem do wielkich zaszczytów, bogactwa i władzy... Inny uważałby się za szczęśliwego i z wdzięcznością spoglądałby w niebo, starcze!
— Tak, dostojny sanwo! — szepnął mnich.
— Ja nie czuję się szczęśliwym i niema radości w mojem sercu i wdzięczności w duszy, starcze! — wybuchnął namiętnym okrzykiem pątnik. — Przeklinam godzinę, gdym wstąpił na ścieżkę doczesnego powodzenia. Oto mam teraz wszystko, a jestem ubogi, jak nędzarz najbiedniejszy, bo nie mam już siły i woli do