— Może to lepiej dla ciebie, panie, a może — gorzej... — szepnął mnich.
Znowu umilkli.
— Pójdę już... — rzekł pątnik i podniósł się ruchem znużonym śmiertelnie.
— Idź, dostojny panie, a wstąp na sam szczyt Fudżi i spojrzyj stamtąd na północ, południe, wschód i zachód — odpowiedział starzec. — Idź z Bogiem!
Opuścił ciężkie, pomarszczone powieki i pogrążył się w modlitwie.
Pątnik odszedł.
Południe już minęło, gdy doszedł do szczytu Fudżi.
Nie zatrzymał się przy małej kaplicy i schronisku, gdzie mnisi w lecie przyjmowali pobożnych zdrożonych pielgrzymów. Nie ujrzał tu teraz nikogo.
Wspiął się na nagie, popękane, śniegiem przyprószone skały.
Szeroko rozwarł ciemne, ponure oczy i spojrzał na dół.
Na północy oddychał, wznosząc i opuszczając mocarną pierś, ocean, miotający na falach okręty i krypy żaglowe, bijący bałwanami piennemi w wiszary i spychy nadbrzeżne.
Na południu lśniły się blade tafle jezior, otoczonych ramami ciemnych gajów, łany bez końca i ciemne plamy siedzib ludzkich.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.