Na zachodzie i wschodzie biegły w dal połyskujące stalą tory kolejowe, czarne wstęgi szos, znikających wśród zabudowań wielkich zgiełkliwych miast.
Zmarszczył pątnik brwi i usta mocniej zacisnął.
Znał to wszystko od lat dawnych i wiedział, że te zbiorowiska ludzkie, jak sprut potworny, wyssały mu z duszy radość życia.
Syknął z bólu, pogardy i nienawiści.
Chciał zejść ze skały, gdy nagle się zatrzymał i uważnie spojrzał na małą polankę, ukrytą wśród nędznych, targanych wichrem krzaków.
Stała tam dziewczyna.
Była podobna do posągu rozpaczy i cierpienia, do posągu z szarego kamienia, bo z jego barwą łączyła się szara tkanina kimona.
Dziewczyna stała bez ruchu.
Oczy załzawione patrzyły wprost, w mgłę smug deszczowych i w chaos powichrzonych chmur.
Ręce wyciągnęła ku nieznanym zjawom, na ustach miała bolesny, w rozpaczy skamieniały krzyk bezdźwięczny, nieuchwytny jęk ptaka, umierającego z sercem zranionem.
Pątnik o twarzy surowej zobaczył zjawy, majaczące przed załzawionym wzrokiem dziewczyny, zrozumiał ruch rozpaczliwie wyciągniętych rąk, usłyszał straszny krzyk nieruchomych ust.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.