Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak... tak, panie! — odpowiedziała, ręce do piersi przyciskając.
— Spróbujmy... — rzekł, uśmiechając się.
Milczała...
Nagle przez szarą, bezbarwną zasłonę mgieł, obłoków i płacht deszczowych przerwało się słońce.
Nabrał szafiru ocean i skrzyć się zaczął wesoło; rozbłysły szmaragdowe łany i gaje; niebieskie i srebrne pobiegły potoki dokoła; rozegrały się na śnieżnych wydmach Fudżi miljony błyskotliwych, mieniących się ogników, niby diamenty, hojną dłonią rozsypane.
— Tak, sanwo!... — szepnęła.
Podali sobie ręce i cicho schodzili ze szczytu świętej Fudżi-Jamy.
Minęli żebrzącego mnicha, nie spostrzegłszy go.
Starzec wygramolił się z głębokiej wnęki skalnej i, wyciągnąwszy się na gołych kamieniach, grzał skostniałe członki, uśmiechał się do słońca i do tych dwojga, co szli ręka w rękę, cicho mówiąc do siebie.
Schodzili ku zielonym dolinom coraz szybszym krokiem, a ruchy ich stawały się pewniejsze i śmielsze.
Mnich przesuwał paciorki różańca i szeptał z uśmiechem radosnym:
— Wejdź, człowiecze, na szczyt Fudżi, obejrzyj widnokrąg i zrozum życie do dna, do reszty, do ostatniego drgnienia jego, do najcichszego echa!...