Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

statku i wypłacali pieniądze za węgiel, który ładowano z kryp, stojących przy burcie parowca.
Nagle z pokładu rozległ się przeraźliwy krzyk, a później głuche głosy tłumu kulisów, znoszących węgiel.
Dyżurny oficer wybiegł z sali i przechylił się przez parapet.
Podzwrotnikowe słońce wylewało strugi płomieni, które rozpalały żelazną posadzkę pokładu, wytapiały smołę z lin okrętowych, wsiąkały w wodę i, zdawało się, przepajały ją żarem i znużeniem. Oblewając się potem, z nagiemi ciałami, czarnemi od węgla, kulisi stali ze swemi koszykami i, krzycząc, patrzyli na coś, co pluskało się w wodzie pod wystającym, wypukłym bokiem statku. Oficer zbiegł schodami aż na ostatnią platformę zwisającego trepu. Spojrzał na wodę i krzyknął przeraźliwie. W wodzie, czepiając się rączkami śliskiej blachy poszycia, krzycząc i płacząc, nurzał się mały złotowłosy Kazio. Chwilami pogrążał się z główką, lecz kierowany instynktem życiowym znowu wydostawał się na powierzchnię i kurczowo czepiał się boku statku, niby tonąca mucha, daremnie szukająca oparcia na gładkiej powierzchni naczynia.
Jednakże chłopak bezwiednie posuwał się coraz bliżej i bliżej do łańcucha, podtrzymującego trep. Jeszcze chwila i słabnące już rączki