i spinkach. Był to stożkowaty, dziwnej i jedynej w swej formie szczyt góry Fudżi-Jama. Nie widział jej jeszcze, wylądowawszy w Japonji dopiero przedwczoraj. Pokryta śniegiem święta góra była podobna do trójkąta, wyciętego z cienkiego białego jedwabiu i zawieszonego w powietrzu, gdyż podnóże góry, porośnięte lasem i trawą, kryło się w świetlanej mgle i tylko szczyt, niby wielki, odwieczny majak, niby godło nieznane, dumnie wznosił się nad ziemią Nippon.
Larsen zatrzymał się, oczy wpił w tajemniczy szczyt, a w duszy jego już budzić się zaczęły poetyckie myśli i obrazy.
Japończycy spostrzegli zapatrzonego cudzoziemca i z sympatją spoglądali na wysoką barczystą postać Szweda z kosmykiem jasnych włosów, które wymknęły się z pod ronda miękkiego kapelusza.
— Kono okatawà donata désuka?[1] — zapytał jakiś sędziwy urzędnik siedzącego na stopniach ganeczku sąsiada — młodego kupca.
— Watàkusiwa sirimasén! — Nie wiem! — odparł sąsiad, podnosząc ramiona.
Te słowa doszły jednak do wnętrza małych, połyskujących czystością i laką domków. Jedna po drugiej z lekkiemi jak westchnienia okrzy-
- ↑ Co to za pan?