— Kamakura! — oznajmił konduktor, zaglądając do mego przedziału.
Wyszedłem. Ujrzałem mały, czyściutki dworzec, trochę publiczności, oczekującej pociągu do Tokio i dwuch „akaba-san“, tragarzy w czerwonych czapkach. Okrągły, mały placyk przed dworcem był otoczony lekkiemi kioskami, z werandami, przykrytemi płóciennemi dachami. Tu się sprzedawały pocztówki z widokami Kamakury, japońskie broszurki historyczne o niej, posążki Buddy i różne drobiazgi wyrobu miejscowych majstrów. Od placyku prowadziła szeroka aleja z wysokich kasztanów na zachód i wschód. Z obu stron alei, za wysokiemi ogrodzeniami z krzaków azalji, glicynji, bzu i mirtów, wyglądały dachy zeuropeizowanych will i biły w oczy duże szyldy z napisem „Kahin-Hotel“; tylko gdzieniegdzie wychylała się jednopiętrowa, do klatki podobna chałupka japońska, gdzie można studjować życie „heimina“[1] od wschodu słońca do północy.
- ↑ Wieśniak.