Malutkie wozy tramwajowe, niby zabawki dla dzieci, ślizgały się wzdłuż alei, czasem przemykał się samochód, lub pochylony nad sterem bicyklista. Przechodniów prawie nie spotykałem.
Długo szedłem tą aleją, aż się skończyły wille. Na lewo ujrzałem ocean. Zdawało mi się, że widzę turkusową posadzkę olbrzymiej świątyni o ścianach, ukrytych za zwojami białych mgieł i promiennych zasłon, o kopule z przezroczystego szafirowego szkła. Ani dymu płynącego statku, ani żagla rybackiego nie widziałem na niebieskiej, spokojnej pustyni morza. Krzaki i drzewa zbiegały z wysokiego brzegu ku wodzie i przeglądały się w niej.
Minąłem ostatnie zabudowania; na prawo od drogi rozpoczął się las, bujny, gęsty, pełen ciepłych oparów, lgnących do konarów drzew i do gałęzi krzaków.
W miejscach, gdzie słońce przedzierało się przez rozłożyste korony grabów i dębów, strzelały do góry, jak wysokie lance jakieś krzaki, usiane drobnemi kwiatkami, płonącemi jak rozżarzone węgle. Długie, wiotkie pędy przerzucały się na stojące obok drzewa i pięły się, aż ku górze, płonąc na ciemnej korze szkarłatem swego kwiecia. Żółte, dzikie irysy kryły się w gęstej trawie, a na odkrytych polankach bielały, jak śnieg, narcyzy.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.