panującej nad górami i dolinami cichej, smętnej, umierającej od starości Kamakury.
Cały dzień spędziłem śród mogił, gdzie leżały szczątki wielkich myśli i śmiałych czynów, a gdy słońce zapadać zaczęło za Fudżi-Jamę, z sercem, przepełnionem cichym smutkiem i zrozumieniem znaczenia twórczej siły śmierci, wyszedłem znowu na drogę. Jakiś stary żebrak, z wielkim czarnym hieroglifem na białej szacie, oznaką odbytej pielgrzymki na szczyt świętej góry, wyciągnął do mnie czarną, pomarszczoną dłoń, a otrzymawszy jałmużnę, kiwnął głową i zapytał:
— Może zechcesz, synu, spojrzeć w oblicze Dajbutcy?
Skinąłem twierdząco i długo szedłem za żebrakiem, widząc przed sobą jego zgarbione plecy i trzęsącą się głowę.
Nareszcie wskazał mi na gaj ciemnych drzew, szepnął: „Tu...“ i odszedł.
Przeszedłem po dużych płytach jasnego piaskowca do małej bramki, wrzuciłem do skarbony kilka senów, usłyszałem sakramentalne „arigato“[1] białego bonzy i wstąpiłem pod cień drzew, gdzie już zapadał zmrok. Za drzewami znalazłem niewielką polanę, a na niej Tego, do którego dążą myśli Buddystów całej Azji, a także Europejczyków, znużonych bezładnym
- ↑ Arigato — dziękuję.