że jest tu pewien dymisyonowany kapitan, biedny poczciwy, obarczony rodziną. Został wprawdzie usunięty ze służby, ale cicho, bez rozgłosu, bez żadnych sądów, słowem, zupełnie honorowo. Otóż trzy tygodnie temu Dymitr, spotkawszy tego starca w restauracyi, schwycił go za brodę i wywlókł za tąż brodę na ulicę, gdzie go zbił najokropniej wobec wszystkich przechodniów, a to wszystko z tego tylko powodu, że człowiek ten pośredniczył na moją korzyść w pewnej drobnej sprawie.
— Wszystko łgarstwo! To jest tylko pozór prawdy, a w gruncie rzeczy łgarstwo, — zaprzeczył drżący z gniewu Dymitr. — Nie mam zwyczaju ubarwiać swoich postępków, i przyznaję tu wobec wszystkich, że z kapitanem tym postąpiłem sobie istotnie, jak dziki zwierz. Ale też ten kapitan, ten pośrednik mego ojca, udał się do owej pani, którą tu przed chwilą nazwano heterą, i zaproponował jej, by skarżyła mnie przed sądem za weksle moje, które jej mój ojciec oddawał, a to dlatego tylko, aby mnie zamknięto do więzienia, w razie, gdybym się upominał o spadek po matce.
— Zarzucasz mi — mówił dalej, zwracając się do ojca — sympatyę do owej pani, a sam ją przecie namawiałeś, aby starała się mnie przyciągnąć... powiedziała mi to w oczy, śmiejąc się z ciebie. Chcesz mnie usunąć jedynie dlatego, że jesteś zazdrosny, bo sam się narzucasz ze swą miłością owej pani. Wiem to doskonale, bo mi to sama opowiadała, śmiejąc się z ciebie. Słyszysz?! Ona drwi z ciebie! Patrzcie, święci
Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.