Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

i knuje wraz z nią intrygi, by wsadzić tegoż syna do kryminału. Nie! Czegoś podobnego nie spodziewałem się nigdy, zostałem wyprowadzony w pole, jak i inni, oszukany, stwierdzam to, że zostałem oszukany.
— Dymitrze Fedorowiczu! — pisnął raptem stary Karamazow jakimś nieswoim głosem. — Gdybyś nie był moim synem, wyzwałbym cię natychmiast na pojedynek, i to na pistolety, na odległość chustki do nosa! Tak! Na odległość chustki do nosa! — powtarzał, tupiąc nogami.
Ludzie, którzy całe życie kłamali i grali komedyę, dochodzą z wiekiem do takiej doskonałości, że są w stanie płakać na zawołanie i drżeć z objawami najgwałtowniejszego wzruszenia, mimo, że mogliby sobie wybornie szepnąć w tej samej chwili: „I poco, stary komedyancie, kłamiesz bezwstydnie ten twój święty gniew i święte oburzenie?”
Dymitr spojrzał posępnie na ojca z wyrazem nieprzebranej pogardy.
— Marzyłem — mówił cichym, stłumionym głosem, — że przyjadę tu z przyszłą żoną moją, aniołem duszy mojej, dla pielęgnowania i osłodzenia jego starości... I cóżem zastał? Lubieżnego rozpustnika i najpodlejszego z komedyantów.
— Na pojedynek cię wyzywam, na pojedynek! — zawołał znów piskliwie stary Karamazow. — A co się ciebie tyczy, szanowny panie Mjusow, chciej wiedzieć o tem, że w całej twojej rodzinie, uważasz, w całej twojej rodzinie nie