Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

ga. Zjadacie rybki wędzone i zdaje wam się, że za tę cenę Boga kupicie i do zbawienia dojdziecie!
— Dość już tego, dosyć! — zabrzmiało ze wszystkich kątów celi.
Nagle burzliwa ta aż do nieprzyzwoitości scena zakończyła się całkiem niespodzianie. Starzec wstał z miejsca, podtrzymywany przez nawpół przytomnego Aloszę, podszedł do Dymitra, a ukląkłszy u nóg jego, pokłonił mu się nizko, uderzając czołem o ziemię. Alosza był tak zdumiony, że nie pomyślał nawet o podniesieniu starca, który powstał o własnych siłach i obejrzał się dokoła, uśmiechając się blado.
— Darujcie! Darujcie sobie wszyscy! — przemówił jeszcze, kłaniając się swoim gościom.
Dymitr stał, jak skamieniały. Co? jemu się pokłonił? jemu? Cóż to znaczy? „Boże mój!” — krzyknął wreszcie i, zakrywszy twarz rękami, wybiegł z pokoju. Za jego przykładem porwali się inni i, nie żegnając się nawet z gospodarzem, wyszli tłumnie, nie ochłonąwszy ze wzruszenia. Ojcowie tylko zakonnicy nie zaniedbali poprosić starca o błogosławieństwo.
— Co może znaczyć ten pokłon? Symbol jaki? — próbował pytać zmieszany Fedor Pawłowicz; nie śmiał jednak zwrócić się do nikogo bezpośrednio.
— Waryaty i dom waryatów! — wołał gniewnie Mjusow. — Słuchaj, twego towarzystwa, Fedorze Pawłowiczu, wyrzekam się, i to już raz na