Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

— O syna mego płaczę, ojcze ty mój, o niego się smucę, o mego syna! Trzy latka mu już było i trzy miesiące, a był ostatni. Mieliśmy ich trzech, Nikitiuszka i ja, ale nie chowają się nam dzieci, nie chowają. Tamtych nie tak jeszcze było żal, ale tego ostatniego... zapomnieć nie mogę. Ciągle mi się zdaje, że jest przy mnie, ani odejdzie. Patrzę na koszulki jego, na trzewiczki i płaczę. Porozkładałam naokoło siebie wszystko, co było jego, do czego się dotykał, patrzę na to, patrzę i... płaczę. Powiedziałam Nikitiuszce (to mój mąż tak się nazywa): „Puść mnie z domu, pójdę po miejscach świętych.” „Mój” jest dorożkarzem i nie jesteśmy wcale biedni, ojcze, o nie. Mamy konie własne i wózki i powóz. Ale co nam z tego? Mój Nikitiuszka już i pić zaczyna, pijał on i dawniej, ale nie tyle. A teraz wciąż, jak tylko z domu wyjdę. Alboż ja teraz dbam o niego? Już trzy miesiące jakem z domu odeszła. Nic mi już dziś nie w głowie, nic mi się nie chce, wszystko już dla mnie skończone, wszystko, wszystko.
— Słuchajcie, matko — rzekł starzec. — Jeden wielki święty spotkał kiedyś w kościele taką, jak ty, matkę, płaczącą także po jedynem dziecku, które jej Bóg zabrał. „Czyż nie wiesz o tem — rzekł święty — że prośby i modlitwy małych, niewinnych dzieci znajdują zawsze posłuch u Boga ponad wszystkiemi innemi? Panie — mówią one — i pocóż nam było dawać życie, skoroś je zaraz odebrał? — i proszą i modlą się tak usilnie,