Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

z natury. Gdy starzec zbliżył się wreszcie do niej, przyjęła go z zachwytem.
— Boże mój! ileż rozkoszy doznałam, patrząc na tę cudowną scenę...
Wzruszenie przerywało jej mowę.
— Och! rozumiem teraz, dlaczego lud tak was kocha, ojcze! Ja także kocham lud, bo i jakże tu nie kochać tego naszego dobrego, pięknego, wielkiego ludu.
— Pani życzyła sobie raz jeszcze mówić ze mną. Jakże zdrowie córki pani?
— O tak, pragnęłam gorąco widzieć was raz jeszcze, ojcze. Gotowa byłam czekać trzy dni na klęczkach pod waszem oknem, byleby tylko dostąpić szczęścia obcowania z wami. Przyjechałyśmy tu obie z córką, aby wyrazić wam naszą bezgraniczną wdzięczność za cudowne uzdrowienie. Uzdrowiliście moją Lizę krótką waszą modlitwą i dotknięciem rąk waszych. Przybyłyśmy więc tu, aby ucałować raz jeszcze te ręce czcigodne i podziękować wam.
— Przecież, jak widzę, córka pani nie chodzi jeszcze o własnych siłach. Gdzież jest więc uzdrowienie?
— Ale gorączka w nocy ustała zupełnie od czwartku, a przytem i nogi mniej są obrzęknięte — przerwała nerwowo dama.
— Dziś rano wstała zdrowa, spała całą noc, popatrzcie tylko ojcze jakie ma rumieńce, jak jej oczka świecą. Wpierw płakała ciągle, a teraz się śmieje, wesoła zadowolona. Dziś kazała się ko-