Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/80

Ta strona została uwierzytelniona.

go, zajęty rozmową z braciszkiem zakonnym, przybyłym z odległego klasztoru, gdzieś aż z Oboszka. Była to natura prosta, o pojęciach ciasnych, ale wiarę miał silną i upartą. Starzec pobłogosławił go i zaprosił na dłuższą rozmowę do celi.
— Jakim sposobem zdołacie sprawiać takie cuda, — pytał z przejęciem braciszek, myśląc o uzdrowieniu Lizy.
— Mówiłem już o tem poprzednio. Przedewszystkiem, polepszenie zdrowia nie jest jeszcze uleczeniem, przytem mogły się do tego przyczynić inne jeszcze powody. Jeżeli zresztą było coś, to tylko z woli Bożej, bo nic się bez woli Bożej nie dzieje. Odwiedźcie mnie, proszę, dziś jeszcze — dodał starzec, zwracając się do braciszka — czasu już mam niewiele, bo chory jestem i dni moje są policzone.
— O nie! nie! Bóg uchowa was długo jeszcze — wołała pani Chachłakow. — Zresztą nie wyglądacie wcale na chorego, ojcze, przeciwnie, zdrowo i wesoło.
— Istotnie, czuję się dziś daleko lepiej, ale wiem, że to chwilowe, znam swoją chorobę i wiem, że uleczoną być nie może. W każdym razie cieszy mnie to bardzo, że wyglądam wesoło, bo Bóg stworzył nas dla szczęścia i kto się czuje w pełni szczęśliwy, ten może śmiało o sobie powiedzieć, że spełnia swój obowiązek i wykonywa przykazania Boże. Wszyscy ludzie sprawiedliwi, męczennicy i święci byli weseli.
— Ach, jak wy to pięknie mówicie, ojcze! takie śmiałe, piękne słowa, choć na kamieniu