Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

zmiernie i umyślnie wpatrywała się w niego ustawicznie, gdy zaś Alosza, podniósłszy oczy, spotykał się z jej wejrzeniem, śmiała się tryumfująco. Alosza schronił się za plecy starca, ale i to nie na wiele się przydało, bo Liza, wychyliwszy się z krzesła, patrzyła wciąż w jego stronę, a gdy udało się jej raz jeszcze podchwycić ukradkowe jego wejrzenie, rozśmiała się tak hałaśliwie, że zwróciło to uwagę starca.
— Ach, ty swywolnico! Czemuż to starasz się go zawstydzić?
Twarzyczka Lizy spoważniała nagle i pokryła się silnym rumieńcem. Oczka jej błysnęły i skarżyć się zaczęła nerwowo, nawpół żałosnym, nawpół gniewnym głosikiem:
— A czemuż on jest taki? czemu zapomniał o wszystkiem? Pierwej przychodził do nas, bawił się ze mną, nosił mnie kiedyś na ręku i uczył czytać, a dwa lata temu, kiedy się ze mną żegnał, mówił, że zawsze będziemy w przyjaźni. A teraz boi się mnie, zbliżyć się nie chce. Czemu nigdy do nas nie przyjdzie, a my z mamą wiemy, że do innych chodzi. Mnie to przecież przykro. On pierwszy powinien przypomnieć sobie i przyjść. I poco włożyliście mu tę długą suknię, w której ruszać się nie może, ani biegać, boby zaraz upadł.
Tu zaśmiała się znów właściwym sobie nerwowym, przewlekłym śmiechem.
Starzec wysłuchał jej z dobrotliwym uśmiechem i pobłogosławił z czułością, ona zaś ujęła