Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż się tu panu wydaje tak dziwnem? — spytał ostrożnie ojciec bibliotekarz.
— Jakto? — zawołał Mjusow, zrywając się nagle z miejsca. — Usuwa się ze społeczeństwa państwo, a na jego miejsce stawia się Kościół? To już nie ultramontanizm, ale jakiś arcy-ultramontanizm. O czemś podobnem nie marzył nawet papież, Grzegorz siódmy.
— Pan przekręca pojęcia — odparł srogo ojciec Paisy. — Nie Kościół stanie się państwem, a państwo zmieni się w Kościół, i w ten sposób chrześcijaństwo zapanuje na całej ziemi. Naszemu to prawosławnemu Kościołowi przypadło w udziale spełnić to wielkie zadanie! Od Wschodu zaświeci gwiazda!
Mjusow znacząco milczał. Cała postać jego wyrażała dumne zamknięcie się w sobie, a uśmiech politowania ukazał się na jego ustach. Alosza przysłuchiwał się całej rozmowie z bijącem sercem i był do głębi wzruszony. Spojrzał mimochodem na kleryka Rakitina i, pomimo jego spuszczonych oczu i nieruchowej postawy, poznał po silnych rumieńcach, pokrywających jego policzki, że i on także nie zajmuje tu stanowiska obojętnego świadka. Alosza domyślał się aż nadto dobrze, co jest powodem jego wzruszenia.
— Pozwólcie mi państwo przytoczyć tu małą anegdotkę, — rzekł wreszcie Mjusow. — Lat temu kilkanaście, zaraz po zamachu grudniowym, zdarzyło mi się spotkać w Paryżu u jednego znajomego mi dostojnika, bardzo ciekawą figurę. Był