Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

i zmrok zapadał. Ferapont siedział na kamiennej ławce, przed progiem swej celi, a nad głową jego szumiał stary, rozłożysty wiąz. Braciszek oddał pokłon aż do ziemi świątobliwemu starcowi i poprosił go o błogosławieństwo.
— Czy i ja mam tobie pokłony oddawać? — przemówił ojciec Ferapont. — Wstań!
Braciszek wstał.
— Przyjmij błogosławieństwo i siadaj przy mnie, a zkąd to ciebie przyniosło?
Braciszek, podniósłszy oczy na Feraponta, zdumiony był niezmiernie młodym jeszcze, bardzo krzepkim wyglądem pustelnika, o którego podeszłych latach słyszał poprzednio.
Starzec był wysoki, silny, trzymał się prosto, a, pomimo podeszłych lat, włosy i broda jego były zaledwie posrebrzone siwizną. Budowę miał atlety i wszystko zapowiadało w nim ogromną siłę fizyczną. Oczy miał duże, szare, błyszczące, osadzone na wierzchu głowy i rażąco wypukłe. Odzież jego składała się z długiego kaftana z grubego sukna, podpasanego sznurem. Z pod kaftana ukazywała się zczerniała od brudu płócienna koszula, której miesiącami całymi nie zdejmował, na nogach miał stare, prawie rozpadające się chodaki.
Na zapytanie starca zkąd przybywa, objaśnił obdorski braciszek, że przysłany jest z klasztoru świętego Sylwestra.
— Wiem, bywałem u tego waszego Sylwestra; a jakże wy tam żyjecie? posty zachowujecie? — pytał Ferapont.