Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

— A jakże wy poznacie, że to, naprzykład, nie zimorodek?
— A bo mówi.
— Jakże on mówi, jakim językiem?
— Ludzkim.
— A cóż on takiego mówi? — dopytywał braciszek, w którego sprytnych oczach pojawiło się niedowierzanie.
— Ot dziś mówił, że przyjdzie taki dureń i dopytywać będzie niewiadomo o co. Zanadtoś, bracie, ciekawy.
— Bolesne słowa wasze — odrzekł, kręcąc głową, braciszek.
— A widzisz to drzewo? — pytał po krótkiem milczeniu ojciec Ferapont.
— Widzę, błogosławiony ojcze.
— Dla ciebie to drzewo, a dla mnie całkiem co innego.
— Cóż takiego? — szepnął zaciekawiony braciszek.
— Bywa nieraz, w nocy... Widzisz te dwa sęki... to nieraz w nocy ręce do mnie wyciąga,  ak ramiona krzyża, i szuka mnie temi rękoma, ja widzę to i drżę cały — i straszno mi wtedy, straszno, och straszno!
— Czegóż straszno, jeżeli to krzyż święty?
— A jak porwie, tak i do nieba poniesie.
— Żywego?
— A cóż to nie słyszałeś o proroku Eljaszu? Tak i mnie zrobić może, obejmie i poniesie.
Skoro obdorski braciszek powrócił do