wskazanej mu na nocleg celi, myśl o rozmowie ze starym pustelnikiem przejmowała go dziwnemi uczuciami. Mimo pewnego niedowierzania, ciemny i prostaczy jego umysł lgnął bardziej do ojca Feraponta, niż do starca Zosimy. Słowa Feraponta były wprawdzie czasem dziwne i bez związku, ale Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie się w nich ukrywa głębsze znaczenie. Zresztą, taki wielki „postnik” mógł przecie wistocie widywać rzeczy dziwne i niebywałe. Przytem braciszek jeszcze przed przybyciem do klasztoru usposobiony był bardzo nieprzychylnie dla instytucyi starców, o których słyszał wiele złego, jakkolwiek nie stykał się z nimi osobiście, zaś z praktyk religijnych cenił on najwyżej surowe zachowywanie postów, a któż pod tym względem dorównać mógł ojcu Ferapontowi?
Wiadomość o cudzie, dokonanym, jakoby, przez ojca Zosimę, wywarła i na nim także ogromne wrażenie i wprawiła go znów w niepewność. To też wśród tłumów, oblegających celę starca, migała wciąż figurka obdorskiego gościa; zauważył go także Alosza, mimo, że niebezpieczny stan ukochanego mistrza pochłaniał prawie wyłącznie jego uwagę.
Naraz wezwano go do łoża chorego. Alosza przybiegł natychmiast; starzec za zbliżeniem się jego podniósł znużone powieki i wpatrzył się uważnie w twarz młodzieńca.
— Czekają tam na ciebie, synu? — spytał.
Alosza zmieszał się.
Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.