Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

— On „mańkut”, dlatego nosi z lewej strony, — odpowiedział natychmiast jeden z malców, reszta zaś otoczyła ich, przysłuchując się; sześć par błyszczących ocząt wpatrzyło się w Aloszę.
— On i kamienie potrafi rzucać lewą ręką, — dorzucił drugi malec.
W tejże chwili kamyk, ciśnięty zręczną i pewną ręką, ugodził zlekka małego mańkuta. — To chłopak z za rynsztoka rozpoczynał bitkę.
— Bić go! Smurow, oddaj mu! — wołali chórem chłopcy, ale Smurow, nie czekając zachęty, odpłacał za swoje, cisnąwszy kamyk, który nie trafił i upadł gdzieś z boku. Przeciwnik jego miał obie kieszenie paltocika wypchane kamieniami, rzucił też natychmiast jeden z nich i trafił Aloszę w plecy.
— On umyślnie pana uderzył, on wie, że pan, Karamazow — zawołali chłopcy. — No! teraz my na niego wszyscy razem, no! dalej, żywo! — I sześć pocisków poleciało za rynsztok w stronę chłopca, jeden kamyk ugodził go w głowę tak, że upadł, ale zerwał się natychmiast i odpowiadać zaczął. — Przez chwilę bójka trwała bez przerwy, okazało się, że wszyscy chłopcy mają w kieszeni kamienie.
— Jak możecie! Jak wam nie wstyd! sześciu na jednego — zawołał Alosza i zagrodził sobą chłopca, tak, że 3 czy 4 kamienie ugodziły w niego, zamiast w malca.
— On pierwszy zaczął, — krzyknął przenikliwie jeden z chłopaków, on podły, Krasotkina