Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

Fedor Pawłowicz dolewał sobie kieliszek za kieliszkiem, zanosząc się od śmiechu.
— Aloszka! Aloszka! Słyszysz, jaki to filozof-kazuista. A gdzieżeś ty się takiej kazuistyki nauczył? Od Jezuitów może, co? Ale ty się nie martw, Grzegorzu, my tego filozofa w mig rozbijem w proch, na miazgę. Kłamiesz ty, kłamiesz ciężko, bo jeśli już raz na ciebie spadła klątwa Boża, to ci tego i w piekle nie zapomną i poczęstują cię, jak się należy.
— A ja zawsze przy swojem obstaję, że choćbym się nawet wyrzekł wiary chrześcijańskiej, nie byłby to wcale grzech śmiertelny, a tylko powszedni.
— Kłamiesz przeklęty — syknął Grigor.
— Sami osądźcie, Grzegorzu Wasilewiczu, czy macie słuszność tak mnie łajać. Wiecie dobrze, że napisane jest w piśmie: „Wiara góry przenosi.” Otóż gdybyście wy, naprzykład, spróbowali powiedzieć do tej oto góry, co jest w naszym ogrodzie, żeby się ruszyła z miejsca i poszła, nie już do morza, bo to bardzo daleko, ale choćby tylko do tej naszej rzeczułki, co za ogrodem płynie, to napewno góra wcaleby się nie ruszyła, choćbyście niewiem jak krzyczeli. A nietylko wy, ale w naszych czasach nikt na całym świecie nie potrafi zepchnąć góry w morze, chyba może gdzieś jakiś jedyny człowiek, żyjący na pustyni, a może najwięcej dwóch się takich znajdzie, którzyby taką rzecz potrafili. To znaczy, że nietylko ja, ale i wszyscy na świecie, nie wierzą naprawdę dobrze. To czyż Bóg, który jest taki