Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.

là-dedans, to taki rosyjski Jezuita. — I pewien jestem, że i on, jak każda szlachetna jednostka, dręczy się wewnętrznie i kipi gniewem na myśl, że musi udawać i robić z siebie świętoszka.
— Przecież on wierzy w Boga.
— Ani za grosz. — A toś się dopiero na nim poznał. — Przecież on sam wszystkim o tem opowiada, a właściwie nie wszystkim, ale ludziom inteligentnym, którzy go odwiedzają — gubernatorowi Szulcowi powiedział wprost, wierzę, ale nie wiem w co.
— Czy to być może?
— A właśnie, że tak było. — Ale ja go, mimo to, szanuję. — Jest w nim coś z Mefistofela, albo może z bohatera naszych czasów, Lermontowa.
...Właściwie ten starzec to człowiek namiętny i to bardzo namiętny; dziś jeszcze nie powierzyłbym mu spokojnie córki swej, ani żony... Jak zacznie opowiadać, no, to jest co posłuchać. — Trzy lata temu zaprosił nas na herbatę, i zabawiał opowiadaniem o swej przeszłości. — Pokładaliśmy się wszyscy od śmiechu, przy likierach (likiery przysyłają mu damy). Zwłaszsza jedno opowiadanie o uleczeniu chorej damy, było kapitalne. — Nabroił on niemało za młodych lat. — „Czekajże — powiada, gdyby nie to, że chory jestem na nogi, odtańczyłbym wam pewien taniec.” — A kupcowi Dymidowi ukradł sześćdziesiąt tysięcy.
— Jakto ukradł?
— A tak. — Kupiec przywiózł mu pieniądze, jak komu dobremu i mówi, przechowaj to bracie,