Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

Wtedy ona, ta cichutka owieczka, jak wpadnie na mnie, myślałem, że mnie zabije.
— Ty, powiada, spoliczkowany jesteś, w twarz dostałeś.
Ty mnie, powiada, jemu sprzedawałeś. — Jak on śmiał bić ciebie w mojej obecności. — Nie masz prawa zbliżyć się do mnie. Leć, powiada, zaraz do niego, wyzwać go na pojedynek... Musiałem ją wtedy wozić do klasztoru na pokutę, ojcowie modlitwy nad nią czytali.
Ale Bogiem się klnę, Alosza, żem nigdy mojej Klikuszy nie ukrzywdził.
Raz tylko może jedyny, było to w pierwszym roku naszego pożycia. Już wtedy modliła się dużo i ze szczególniejszem nabożeństwem obchodziła zwłaszcza święta Matki Boskiej. Wtedy, bywało, wypędza mnie od siebie do kancelaryi. Trzeba, myślę, wypłoszyć z niej te mistycyzmy. Widzisz, powiadam, zdejmuję oto ze ściany obraz, ty go uważasz za świętość, a ja niewiele sobie z niego robię i nie boję się. No, myślę, ona mnie teraz zabije. A tu biedactwo skoczyło tylko z krzesła, zadrżała, strzepnęła rękami i, zakrywszy niemi twarz, runęła jak martwa na podłogę.
Alosza! co to? Co tobie.
Stary zerwał się przerażony, z Aloszą bowiem stało się coś nadzwyczajnego. Z chwilą, gdy zaczęto mówić o jego matce, wyraz twarzy jego zmienił się zupełnie, silne rumieńce wystąpiły mu na policzki, oczy pałały, a usta drżeć zaczęły nerwowo. Stary pijak nie zauważył tego