Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

należy nie wypuszczać z domu, Dymitra zaś nie wpuszczać.
— Bracie, — rzekł Alosza, — pozwól zadać sobie jeszcze jedno pytanie. Czy wogóle człowiek ma prawo wydawać o drugich sąd, czy warci są oni, czy nie warci żyć?
— Pocóż tu mieszać kwestye wartości, tego rodzaju zagadnienia rozstrzygają się zwykle w sercach ludzkich na zupełnie innych podstawach. Co się zaś tyczy prawa, któż niema prawa pragnąć.
— Jakto! nawet śmierci drugiego człowieka?
— A choćby! Poco kłamać samemu sobie? Mówisz to wszystko z powodu moich słów o pożerających się gadach. Pozwól więc teraz, abym ja z kolei zadał ci jedno pytanie. Czy uważasz mnie za zdolnego, podobnie jak Dymitr, do przelania krwi szalonego starca, który jest naszym ojcem?
— Iwanie, co ty mówisz? Ja i Dymitra o nic podobnego nie posądzam.
— Dziękuję ci i za to, — uśmiechnął się Iwan. — Otóż wiedz, że bronić go będę zawsze, co się zaś tyczy pragnień moich, zostawiam im i nadal zupełną swobodę. Do widzenia więc, do jutra, a proszę cię tylko nie patrz na mnie, jak na złoczyńcę.
Bracia uścisnęli sobie dłonie tak serdecznie, jak jeszcze nigdy dotąd. Alosza uczuł, że Iwan zrobił pierwszy krok do zbliżenia, i że musi mieć do tego jakieś własne powody.