Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

uśmiechem podała obie ręce Aloszy. Jednocześnie służąca wniosła dwie zapalone świece i postawiła je na stole.
— Dzięki Bogu! To wreszcie pan, cały dzień modliłam się o to, aby pan przyszedł.
Piękność Katarzyny uderzyła już dawniej Aloszę, gdy widział ją poraz pierwszy, wprowadzony do jej domu przez brata, Dymitra, na wyraźne jej żądanie. W czasie tych pierwszych odwiedzin nie rozmawiał z nią wcale, gdyż Katarzyna dostrzegłszy jego zmieszanie, umyślnie nie zwracała się do niego, rozmawiając cały czas wyłącznie z narzeczonym. Alosza też milczał, ale patrzył pilnie i spostrzegał wiele. Uderzyła go przedewszystkiem swoboda, i doskonała pewność siebie dumnej dziewczyny. Znajdował, że wielkie jej, czarne, pełne ognia, oczy, doskonale harmonizują z bladym, cokowiek nawet żółtawym, kolorytem jej twarzy, o rysach pociągłych nieco, nawet wydłużonych. W tych jej oczach przecież, jako też w delikatnych liniach prześlicznie zarysowanych ust, było coś, w czem się można było kochać bez pamięci, kto wie jednak, czy na długo. Takie było pierwsze wrażenie Aloszy, które wypowiedział bratu jasno i bez ogródki, na usilne pytania Dymitra, jak mu się jego narzeczona podoba.
— Będziesz z nią zapewne szczęśliwy, chociaż może nie bardzo spokojnem szczęściem.
— Tak, tak, masz słuszność bracie, ona jest z tych, co się przed losem nie ukorzą. Sądzisz może, że nie będę jej wiecznie kochał?