Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/75

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, owszem, może być, że będziesz ją wiecznie kochał, tylko może nie zawsze będziesz się czuł szczęśliwy.
Alosza wypowiedział te słowa rumieniąc się i zły był na siebie, że ulegając prośbom brata, zgodził się na wypowiedzenie swoich „głupich” myśli, bo myśli te wydały mu się istotnie głupie, skoro je tylko wygłosił. W dodatku czuł się dziwnie zmieszany tą koniecznością wydania własnej opinii o kobiecie.
Tym razem od pierwszego wejrzenia, rzuconego na wybiegającą na jego spotkanie Katarzynę, uczuł Alosza coś na kształt wyrzutów sumienia, i zdało mu się, że musiał się omylić w pierwszym o niej sądzie. Zamiast poprzedniej pychy i samowoli, dojrzał w jej twarzy szlachetną tylko energię i jasną młodzieńczą wiarę we własne siły. Już z pierwszych jej słów odgadł Alosza, że zdaje ona sobie sprawę z doniosłości tragicznego konfliktu, jaki zaszedł pomiędzy nią, a kochanym przez nią człowiekiem, i że prawdopodobnie wie wszystko. Mimo, to z oczu jej bił taki blask, i taka jasna wiara w przyszłość, że Alosza uczuł się względem niej winnym i skruszonym i uznał się za zwyciężonego. Katarzyna przejednała go zupełnie i pociągnęła ku sobie.
Prócz tego, zauważył, że znajduje się ona chwilowo w nadzwyczajnem podnieceniu, graniczącem z egzaltacyą.
— Tak pragnęłam przybycia pana, bo wiem, że pan jeden powie mi prawdę, całą prawdę.