Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

zawsze został; widzicie, miła pani, jaka jestem niestała.
— Pierwej mówiła mi pani zupełnie... zupełnie co innego — szepnęła Katarzyna.
— Ach! pierwej, kiedy ja mam takie głupie, miękkie serce. — Jak sobie pomyślę, ile już on przeze mnie przecierpiał, może go pożałuję, a wtedy co?
— Nie spodziewałam się tego.
— Ot, jaka pani dobra i szlachetna, nie to, co ja. Gotowa mnie pani teraz znienawidzić za mój brzydki charakter. Pani miła, aniele drogi, pozwólcie mi waszej ślicznej rączki — prosiła najsłodszym w świecie głosem i, mówiąc to, ujęła z wielkiem poważaniem rękę Katarzyny. — Ot ja, miła pani, pocałuję panią w rękę, jak pani mnie całowała. Za trzy pocałunki powinnam oddać trzysta, żeby się skwitować. Tak już i musi być i jeśli się Panu Bogu podoba, to może stanie się wszystko po waszej woli, panienko. Ale po co te obietnice i gadania, co ma być, to i tak będzie. Ot jaką to śliczną macie rączkę, panienko miła, śliczności, i samiście piękna, jak zorza.
Podniosła powoli do ust rękę Katarzyny, ze szczególniejszym zamiarem skwitowania się z owych pocałunków. Katarzyna nie usuwała ręki w trwożnej nadziei, że może istotnie ta dziwna dziewczyna zrobi ostatecznie wszystko po jej woli, wpatrywała się też z natężeniem w oczy Gruszeńki, dostrzegając w nich zawsze ten sam jasny, pogodny, dziecięco-naiwny wyraz. „Może też ona rzeczywiście taka dziecinna” — prze-